"Jak polski sposób życia zaprząc do budowy nowoczesnego państwa i efektywnej, podmiotowej polityki?" - pyta na łamach weekendowego "Plusa minusa" Dariusz Karłowicz, współtwórca Teologii Politycznej, uważany za jednego z intelektualnych twórców koncepcji PJN. Tekst wart odnotowania, ale także w kilku punktach wymagający polemiki.
Ale od początku, czyli od podtytułowego "stylu życiu" (tekst nosi tytuł"Konfederaci z Soplicowa"). Karłowicz twierdzi - to właściwie przewodnia teza - że tuskowe "grillowanie" jest głębiej zakorzenione w Polakach, niż się nam wydaje, a jego źródła nie tkwią w epoce Gierka, ale w epoce szlacheckiej, czego "nieśmiertelnym zapisem" ma być "Pan Tadeusz" . "Obrazy pachnące kawą, szarlotką i rozbrzmiewające śpiewanymi zawsze tylko do połowy drugiej zwrotki melodiami" mają być naszym, "polskim Edenem". I nie jest to postawa sprzeczna z politycznością - polityczność jest ważna, ale "jest czymś, co trzeba załatwić, by żyć szczęśliwie - a nie czymś, co samo w sobie daje nam szczęście".
Dlatego właśnie polityka ma nas na co dzień nie za bardzo interesować, twierdzi Karłowicz. Teza dość dyskusyjna, bo jednak Polacy są na tle Europy narodem naprawdę bardzo rozpolitykowanym (z różnym oczywiście natężeniem), czego dowodem choćby wszechobecność sporów politycznych w mediach (menadżerowie mediów wiedzą, że tylko w "ślepych" badaniach Polacy nie chcą polityki). Poczucie niedosytu może wynikać z faktu, że ucieczka ludu od spraw publicznych jest powszechną cechą Zachodu w okresie względnej prosperity. Tym, co nas różni od innych państw jest postawa establishmentu, rzeczywiście mało zainteresowanego sprawami publicznymi, i postkolonialnego w tym sensie, że niewiążącego własnego sukcesu z sukcesem zarządzanej wspólnoty. Szukanie korzeni rejterady elit (Karłowicz optymistycznie zakłada, że czasowej) ze wzgórza Pnyx (miejsce posiedzeń eklezji) na Agorę (miejsce handlu i interesów) w kodzie "Pana Tadeusza" jest także o tyle zawodne, że odnosi się do epoki sprzed wielkich ruchów społecznych końca XIX wieku, które jednak bardzo wiele zmieniły, stworzyły właściwie nowy naród, i dały w efekcie własne państwo, osiągnięte metodami zupełnie innymi niż te opisane w poemacie Mickiewicza (wytrwały pozytywizm, uparta endecka praca u podstaw, politycznie wyrachowany - choć literalnie romantyczny - czyn piłsudczyków). Źródeł naszych instynktów jest wiele, przeszłość bogata i okrutna, a więc to, co wydaje się źródłem najgłębszym, może być płytkim skutkiem zupełnie innego zjawiska, np. dekapitacji narodowej elity, i towarzyszącej temu tresury społecznej. Sądzę więc, że wycofanie się polskiego establishmentu z polityczności nie wyrasta z "Pana Tadeusza", ale z - jak to ujął Ziemkiewicz - parobkarskich czworaków, które weszły w miejsce zniszczonego szlacheckiego dworku. Zwróćmy uwagę - tam, gdzie znajdujemy jakikolwiek ślad żywego etosu dumnej polskiej szlachty (niechby importowanej poprzez narodowy kod kulturowy, a nie przez krew), znajdujemy zaangażowanie w sprawy republiki (niechby i odrobinę udawane), i to z nawyku stałe, a nie epizodyczne czy tylko powtarzalne. Dym nad grillowiskiem jest najintensywniejszy tam, gdzie mieszkają "tutejsi", zawsze gotowi czapkować obcym. "Tutejsi" w żadnych okolicznościach nie stają się konfederatami; co więcej, oni konfederatów każdej konfederacji nienawidzą. Oni nie mają nic z "Pana Tadeusza".
Ale wracając do tezy autora. Karłowicz powtarza dość powszechną tezę, że "polska polityczna wolność" (inaczej - chęć działania), naturalnie ciążąca ku domowemu Edenowi, ma naturę "pulsacyjną", jest zadaniowa, a ostatecznie - konfederacyjna. Innymi słowy, dobrze wychodzą nam "zrywy", w tym czujemy się najlepiej:
Po uporządkowaniu tego, co nierządne, odebraniu zagrabionego, ukaraniu zdrajców, wypędzeniu okupantów czy przywróceniu sprawiedliwości, chcemy wrócić do naszego prawdziwego życia - do domu.
Czyli jesteśmy konfederatami z ducha. I nie ma co marzyć, że się zmienimy, dodaje Karłowicz, więc trzeba myśleć, jak ten polski sposób życia należy zaprząc do "budowy nowoczesnego państwa i efektywnej, podmiotowej polityki", bez zwoływania konfederacji, bo przecież konfederację zwołuje się rzadko, z przyczyn naprawdę ważnych.
A przyczyny są dziś, dodaje Karłowicz, "bardzo ważne".
Skrajna niepowaga polityki ujawniona ujawniona w katastrofie i po katastrofie smoleńskiej uzasadnia najpoważniejsze obawy co do stanu państwa, jeśli dodać do tego widoczne gołym okiem: kondycję finansów, uprzedmiotowienie na arenie międzynarodowej, brak strategii w obliczu kryzysu gospodarczego i politycznego Europy czy choćby uderzającą nieudolność w administrowaniu krajem (...).
Dlaczego więc, mimo tak złej sytuacji, pyta Karłowicz, Polacy nie zwołują konfederacji? Przecież, argumentuje, wiedzą jak jest, bo mają internet, Radio Maryja, "Uważam Rze", "Gazetę Polską" i "Rzeczpospolitą" (?). Otóż nie zwołują, bo... PiS źle działa, bo PiS jest w oczach wielu ludzi groźniejszy niż głoszone przez niego diagnozy, które zresztą brzmią niewiarygodnie. PiS jest więc "funkcjonalnym koalicjantem Platformy".
PiS podjął próbę - twierdzi Karłowicz - zbudowania "konfederacji w permanencji", rzucając po Smoleńsku "wezwanie do nieprzerwanej polityczności". Jednak ta konfederacja przegrała, nie osiągnęła politycznych celów, i powinna zostać, uważa Karłowicz, rozwiązana; konfederaci powinni wrócić do domu. PiS jednak zaczął zwiększać napięcie, zamiast je osłabiać. To prawda, byłaby to "zgoda na klęskę", pisze Karłowicz, a jednak powinno się tak postąpić, ponieważ rozwiązanie konfederacji to konieczny warunek zwołania kolejnej. Bo obecna jest już niezdolna do Wielkiej Zmiany, i nie zmieni tego także nadciągająca katastrofa gospodarcza, bo ta "może zmieść wszystko, jak tsunami, z PiS włącznie". Co gorsza, "konfederacja w permanencji" niszczy republikanizm, nawet jeżeli jest zwołana z pobudek republikańskich:
W namiotach konfederacji można przeżyć jedną zimę, na stałe mieszkać w nich mogą jedynie tylko dobrowolni emigranci ze świata przez większość uważanego za krainę zdrowego rozsądku (mówię o wrażeniu, nie o racji). Stała mobilizacja nie może być formą polityki (...). Dlatego konfederacja, nawet jeśli zwołana w najszczerszych republikańskich intencjach, po zbyt długim czasie nabiera rysów antyrepublikańskich - staje się ekskluzywistyczna i reaktywna, tracąc zdolność pozyskiwania sojuszników i współpracy dla dobra wspólnego. (...)
Ryzyko demobilizacji sprawia, że konfederaci zmuszeni są stale zwiększać temperaturę spajających ich wspólnotę emocji. Warto spojrzeć na życzliwe PiS portale. Czytając teksty i komentarze, widzimy atmosferę, która wytwarza coś w rodzaju insurekcji bez insurekcji. Sprzyja to militaryzacji ruchu, a więc zgodzie na hierarchię, posłuszeństwo i ogólny wzrost dyscypliny.
Wzmaga się więc potrzeba autorytetu, narasta też częstotliwość dyskutowania "przypadków odstępstw i zdrady". Wszystko to skutkuje budową "klimatu delegitymizacji instytucji państwa":
Przypominanie o różnicy między urzędami i instytucjami a (nielubianymi czy pogardzanymi) osobami wywołuje rosnący opór konfederatów. Słuszne często emocje przenoszone są z osób na instytucje niepodległego państwa.
Ogólnie - "Kto stale krzyczy >>ratunku<<, nie zdoła wezwać pomocy". Powstaje osobny naród, który powoli traci z oczu całość, a "trybalizacja republikanizmu jest jego przegraną - zgodą na przyjęcie modelu postmodernistycznej polityczności - którą wszak zwalcza."
Artykuł Karłowicza zasługuje na uwagę. To kolejna próba definicji stanowiska środowiska tworzącego PJN/Teologię Polityczną, próba naszkicowania źródeł jego wyboru. Wcześniej mieliśmy zbieżną w jakiejś mierze tezę o "wojnie polsko-polskiej", którą trzeba przerwać wycofując się z pola bitwy, a na płaszczyźnie wąsko politycznej - twierdzenia o wypchnięciu środowiska z PiS (z "konfederacji", używając języka Karłowicza) czy też o stanięciu w obronie lubianej koleżanki. Na szczęście tej mantry już nie słyszymy, bo raziła ona interpretacją post-factum, i zwyczajnie nie była prawdziwa, przynajmniej w warstwie opisu intencji liderów środowiska.
Istotą stanowiska Karłowicza jest twierdzenie, że należy rozwiązać jedną konfederację, by skutecznie zawiązać kolejną, skuteczniejszą i lepszą. Czy powstanie PJN było taką próbą, czy było czymś innym? Jeżeli było, okazało się, że liderzy tej formacji nie mają mocy rozwiązania konfederacji poprzedniej. Dlaczego nie mają tej mocy? Bo nie oni ją zawiązali; zawiązały ją ofiary Smoleńska, ze śp. prezydentem Lechem Kaczyńskim na czele, a więc moc rozwiązywania ma wyłącznie Jarosław Kaczyński - brat bliźniak założyciela. Z tym, że on mógłby powiedzieć, iż nie zawiązywał żadnej konfederacji, a jedynie partię, i to na długo przed Smoleńskiem, a po 10/04 nadał jedynie partii charakter konfederacki (choć można zwrócić uwagę, że Kaczyński elementy konfederackie raczej gasił, np. zwlekając z powołaniem ruchu smoleńskiego). Kółko się zamyka, klucza nie ma nikt (chyba, że Jarosław Kaczyński okaże się politycznym samobójcą).
Co ważne, ze słów Karłowicza można wnioskować, że konfederacja sama w sobie nie jest niczym złym, pod warunkiem, że pasuje do naszych wyobrażeń. Jak wiadomo, wszystko, co nasze bardziej pasuje do naszych wyobrażeń niż wszystko, co nie nasze. Wówczas mogłoby się okazać, że konfederacja może trwać i kilka, kilkanaście lat (bo przecież w perspektywie dziejów to jedynie mgnienie), czekając na realizację politycznych celów (a nawet i bez tego jej wpływ na dzieje może być bardzo istotny). Można zapytać także: czy uznanie bezsensu konfederacji nie powinno się mijać choć odrobinę z utratą jakichkolwiek wpływów przez konfederację? Nawet jeżeli wówczas konfederacja obiektywnie przegrywa, to należałoby trochę odczekać. To znacznie utrudniłoby szerzenie się tej okropnej podejrzliwości.
No i ważne pytanie: kto mógłby zawiązać nową konfederację? Ogólnie: kto może zawiązać nową konfederację? Na pewno musi to być ktoś, kto ma zaufanie (albo przynajmniej neutralność) konfederatów z konfederacji poprzednich, już rozwiązanych. Nie sądzę, by zaufanie to mieli ci, którzy konfederację porzucili w jej najtrudniejszym, najboleśniejszym momencie, nawet jeżeli później rzeczywiście przegrała. Dlatego czasem także trwanie w przegranej konfederacji ma sens nie tylko jako świadectwo. Po prostu pewne drogi trzeba przejść do końca, tak w życiu, jak i na konfederackich szlakach, zwłaszcza, gdy już raz się na szlak weszło.
W warunkach konfederacji zawierzenie się przywódcom ma znaczenie kluczowe - stąd tak ważne są porządne, konfederackie referencje i "credentials". Z kolei: by doszło do zawierzenia musi istnieć relacja w jakiejś mierze rodzinna, spleciona z poczuciem, że przywódca bije się naprawdę, że sam wiele oberwał i wiele stracił (nie ma pobocznych intencji, niczego nie chce "ocalić"). Przy tylu fałszywych refleksach, przy tylu maskach, konfederaci bardziej ufają swej intuicji niż komunikatorom, i są niesłychanie wyczuleni na każdy fałszywy ton. Można powiedzieć Karłowiczem: budują wewnętrzną spoistość, szukając zdrady. Ale można też powiedzieć: przeczuwają, że na tych drobnych sprawa rzadko się kończy, a często to wstęp do już zdecydowanego potępienia konfederacji i wsparcia drugiej strony, także w sprawach tak gardłowych jak walka o PODMIOTOWOŚĆ międzynarodową (czyli o sztandar środowiska Karłowicza!). Z perspektywy ostatnich miesięcy: czyż nie są to słuszne przeczucia?
Ale zakładając na chwilę bezsens danej konfederacji: czy nie lepiej zostać w konfederacji i próbować wpływać na jej los niż konfederację porzucać? Zwłaszcza, gdy konfederaci płaczą po stracie jednego z przywódców? Że to emocjonalne? Wyczucie emocjonalności o takiej temperaturze powinno być cechą mądrego przywódcy. On powinien wiedzieć, że gdy wytapia się nowy metal, powinien w tym być, że później tego już nie nadrobi, bo to czas raz na sto lat. To myślenie polityczne, myślenie roztropne. A ktoś, kto nie rozpoznaje temperatury tak wysokiej, że topi metal, popełnia poważny błąd - polityczny.
A gdyby Kaczyński tę konfederację rzeczywiście rozpuścił? Sytuacja jest poważna, pisze Karłowicz, ale jest niemal pewne, że nowej nie skrzyknąłby nikt, nawet Kaczyński, przez następne kilka, kilkanaście lat. Bo w teorii konfederacji to ważny czynnik, ledwie muśnięty przez Karłowicza ("konfederację zwołuje się rzadko"): po rozwiązaniu konfederacji trzeba odczekać ładny kawałek czasu, by znów podjąć próbę. Gdy już mąż wróci do domu, żona szybko nie puści go na nową przygodę. A gdyby nawet ktoś tam przybiegł, to na pewno nie 30 procent Polaków. Patrzcie na "Solidarność" po stanie wojennym, później po roku 1989: minęło trochę czasu, i pozostała jedynie imitacja. Może więc warto cenić tę konfederację, która jest, choćby za jej skalę? 30 procent to dużo, to ledwie 10 procent za mało! Gdyby dodać jeszcze dwa procent z kawałkiem będące we władaniu zwolenników nowej konfederacji, byłoby ledwie 8 procent do puli. Ktoś z taką wyobraźnią społeczną jak Dariusz Karłowicz musi wiedzieć, że to tyle, co nic. Bo teza o "PiS jako funkcjonalnym koalicjancie" jest równie prawdziwa, co i nieprawdziwa. Prawdziwa krótkoterminowo, długoterminowo fałszywa. "System" wie, że 8-10 procent to bardzo mało, i nieprzypadkowo osłabia PiS jak może, posuwając się do ograniczania praw obywatelskich i likwidacji pluralizmu, a także pompując do granic śmieszności każdą grupę rozłamową.
Ta istniejąca konfederacja jest bardzo ułomna, ale jednak samoorganizuje się, w trudnych przecież warunkach. Opis "życzliwych PiS portali" jest tylko iluzorycznie prawdziwy, pomija bowiem ich funkcjonalną, dużo ważniejszą niż emocjonalna, rolę: budowę kanałów komunikacyjnych, sprawy dziś kluczowej. Karłowicz zdaje się sądzić, że inni nie są zdolni do zadawania sobie pytań typu: jak, gdzie, dokąd, co dalej, po co, jakie zasoby, jakie szanse, jakie zagrożenia. Oczywiście są zdolni, choć może robią to ciszej. Innymi słowy: konfederacja się samoorganizuje, a nie dziczeje. W pewien sposób - profesjonalizuje się. Wrażenie eskalacji emocji jest mylne, wynika z pobieżnego spojrzenie i brania własnego życzenia za rzeczywistość. Jest odwrotnie. Emocje rosły, gdy była nadzieja na szybką zmianę, długa perspektywa wymusza u wszystkich pragmatyzm, czy wręcz pozytywizm (w tym sensie konfederaci od dawna są w domach, są czymś na kształt ochotników z czasów amerykańskiej wojny domowej; w namiotach nikt nie mieszka). Inna sprawa, że profesjonalizacja jest utrudniona presją zewnętrzną, która sprawia, że wielu średniej rangi liderów konfederacji - oficerów - nie wytrzymuje ciśnienia, i albo rejteruje do przeciwnika, albo stosuje różnego rodzaju uniki, by uzasadnić własne zmęczenie - zrozumiałe zresztą.
Czy konfederaci delegitymizują organy państwa? Nie, konfederaci tym organom zwyczajnie nie ufają, ale przecież je uznają. Dariusz Karłowicz musi wiedzieć, że to nieufność głęboko uzasadniona. Co więcej, to nieufność warunkująca jakiekolwiek szanse na sukces. Zresztą, również Dariusz Karłowicz nie traktuje organów państwa - w tym prezydenta - do końca "normalnie". Gdy Teologia Polityczna odwiedziła głowę państwa, jej liderzy z lekką irytacją przyjęli fakt, że pewien portal sprawę opisał. Skoro debatowanie z prezydentem Komorowskim jest istotą republikanizmu, to chyba nie ma czego ukrywać? Należałoby się wręcz chwalić, i to głośno, zaraz po wydarzeniu, choćby na własnej stronie internetowej.
Czy realni (istniejący, nie wyobrażeni) konfederaci zaprzeczają republikanizmowi, bo pogłębiają przepaść między swoim obozem a resztą? To ważne pytanie, z pewnością także ważna przestroga. Należy jednak pamiętać, że dziś rozwiązanie konfederacji nie zapobiegnie pogłębianiu rowów - nie tylko politycznych, ale - co dużo ważniejsze - kulturowych; po stronie antykonfederackiej mamy bowiem nie tylko leniwe, ospałe "bagno", ale agresywne oddziały specjalne, wyćwiczone w lepieniu "nowego człowieka", w tym wypadku - "nowego Polaka". Nie ma powrotu do stanu "przed", bo wszystko się zmieniło, mury zewnętrzne padły. Konfederacja, choćby mniejszościowa, poza tym że wciąż jest szansą, coś jednak ocala, przynajmniej walczy, i - co ważne - nie chwali swego rzeźnika (wybujała godność - rzecz dla konfederaty istotna, i w warunkach opresji warta obrony - jako cenny zasób, a nie emocja). A nowa konfederacja, lepsza, skuteczniejsza, mądrzejsza, to - jak już powiedzieliśmy sobie - ułuda; nieprzypadkowo powstania wybuchały co pokolenie, nieprzypadkowo "polskie miesiące" miały taki, a nie inny rytm.
"Kto stale krzyczy >>ratunku<<, nie zdoła wezwać pomocy" - pełna zgoda. Ale też: nie wezwie pomocy ten, kogo krzyczący bardziej irytuje niż złoczyńcy. Swoimi okrzykami ów oburzony jedynie utrudni wezwanie pomocy; jest więc "funkcjonalnym koalicjantem" złoczyńcy.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/124358-szanujmy-konfederacje-ktora-mamy-bo-innej-dlugo-miec-nie-bedziemy-wiec-nie-rozwiazujmy-pochopnie