Programy o lądowaniu boeinga miały inny cel niż przekazywanie informacji. Miały radować, wzbudzać pozytywne emocje, wręcz euforię. Po co?

Rys. Andrzej Krauze
Rys. Andrzej Krauze

Minęło kilka dni od awaryjnego lądowania Boeinga, a cały czas w mediach trwa festiwal poświęcony bohaterowi pilotowi kapitanowi Tadeuszowi Wronie, bohaterskiej załodze, dzielnemu samolotowi, matce, żonie pilota, pasażerom którym kapitan uratował życie. Jakikolwiek komunikator czy wizualny i drukowany człowiek otworzył to wyskakiwała entuzjastyczna narracja o „wręcz cudzie” o doskonałym pilocie, o bajecznych umiejętnościach etc. Po części jest to zrozumiałe.

Cieszymy się, że nie doszło do tragedii. Ludzka radość to jedno a życie i socjotechniczne cele mediów to druga rzecz.

Media oczywiście żyją takimi sensacjami lub niespełnionymi sensacjami. Było blisko tragedii, a wiadomo, że upiorne wieści w tej naszej cudownej cywilizacji najlepiej się sprzedają. Jeśli było blisko tragedii, no to, aby dreszcz emocji podkręcić, należało pokazać co ominęło pasażerów i dzielną załogę. Byłby to zresztą przejaw rzetelności. Skoro było to cudowne lądowanie, to można było się spodziewać zobaczenia archiwalnych zdjęc ukazujących samoloty lądujące bez kół i rozlatujące się na lotnisku w drobny mak. Dopiero wczoraj w którymś tam kolejnym programie na ten temat w TVN  dowiedziałem się, że podwozia pasażerskich samolotów są wzmocnione konstrukcyjne na wypadek takich okoliczności. Ponadto w żadnym serwisie nie podano ile lądowań bez kół na lotnisku przygotowanym na przyjęcie takiego samolotu, zakończyło się tragedią, bo tylko odniesienie do nieudanych lądowań pozwala zakwalifikować to mistrzowskie posadzenie wielkiego samolotu na płycie lotniska do kategorii cudu.

Nie mam pojęcia o lotnictwie, ale ten patos, ta euforia wydały mi się naciągane. Pewien rodzaj zakłopotania zdradzał też kapitan Wrona. A skoro tak, to programy o lądowaniu boeinga miały też inny cel niż przekazywanie informacji. Miały radować, wzbudzać pozytywne emocje, wręcz euforię. Po co? Być może po to, aby osłabić ponure, tragiczne obrazy katastrofy rządowego samolotu w Smoleńsku.

To oczywiście przypuszczenie, nie do zweryfikowana, które może narazić piszącego te słowa  na posądzenie, że ma obsesje, że jak przysłowiowemu Jasiowi wszystko kojarzy mu się z jednym. Pierwsza strona sobotniego wydania GW ze zdjęciem kapitana Wrony z podpisem, że kapitan „myje naczynia” co znaczy, że nie tylko bohater ale i feminista, potwierdzała te przypuszczenia. W Polsce mężczyźni zamiast myć naczynia, biją żony. A tu proszę, jaki wyjątek i do tego bohater.

Cała ta  konstrukcja medialna stworzona wokół tego wydarzenia miała w sobie duży ładunek „terapeutyczny”, mający najprawdopodobniej przykryć Smoleńsk, osłabić obrazy z kwietnia 2010. I nie chodzi tu o jakieś działania doraźne, obliczone na szybki efekt.

Skuteczność tego rodzaju przykrywania jednych obrazów innymi, związana jest z pracą ludzkiej pamięci, czyli niejako automatycznym pozbywaniu się przez nią obrazów wywołujących nieprzyjemne uczucia, i przyjmowaniu w głowie na „dysk” pamięci takich które wywołują przyjemny rezonans. To jest oczywiste, ale nie uświadamiane jako prawo które rządzi pamięcią poza naszą wolą.

Obrazy nieprzyjemne z przyjemnymi muszą być ze sobą jakoś skorelowane kontekstowo, aby ta operacja się dokonała, bo człowiek to jednak nie automat i jakąś inteligencje posiada. Preferowana jest przeciętna, która uważa się za wyższą, a takich w Polsce inteligencji jest w nadmiarze. Zanurzony w serii dobrze zbudowanych obrazowych narracji przeciętny użytkownik telewizji jest całkowicie od nich zależny i pewny że widzi „prawdę”, a więc wie już jak było „naprawdę”. Musi też minąć odpowiedni czas, aby w miejsce „nieprzyjemnych” dokonała się absorpcja tych „przyjemnych” obrazów.

Podczas wielogodzinnych rozważań ani razu o tym co „nieprzyjemne” czyli o Smoleńsku nie usłyszałem. Nie zapraszano do studiów „specjalistów” od Smoleńska w rodzaju Hypkiego czy Edmunda Klicha. Dlaczego? Wszak to znawcy najlepsi w Polsce od spraw lotniczych! Programie na TVP Info, pojawił się za to pilot kapitan Janusz Więckowski, z wieloletnim doświadczeniem latania na Tu 154 i Boeingach, który wypowiadał się kilka razy bardzo rzetelnie o katastrofie smoleńskiej na łamach „Naszego Dziennika”, broniąc pilotów i stwierdzając, że dopóki nie ma synchronizacji tego, co zostało zarejestrowane w kokpicie z tym co zarejestrowały skrzynki rejestrujące dane parametrów lotu, to nic nie wiemy. Wiadomo, że ta dla badania katastrof lotniczych podstawowa procedura badawcza nie została przeprowadzona. Zatem nic nie wiemy o tym co stało się w Smoleńsku.

O tym, co tam się stało ma zatem przesądzić narracja telewizyjna. Stąd obecność w jednym z programów kapitana Więckowskiego właśnie teraz, a nieobecność jego komentarzy w masowych mediach, gdy komentowano raport Milera czy Anodliny. Kapitan Janusz Więckowski, dotąd rzetelny komentator katastrofy pod Smoleńskiem na łamach „Naszego Dzennika”, będzie odtąd kojarzył się komentarzami do lądowania Boeinga. W taki oto sposób zostają „rozbrojone” przez telewizję poprzednie wypowiedzi kapitana Więckowskiego na lamach medium do czytania, które jest słabsze. Ponadto w telewizji ważniejsze od tego, co się mówi, jest kontekst w jakim się ktoś w niej pojawia. Bo obrazowy kontekst zostaje implantowany w głowy telewidzów w sposób zdecydowanie trwalszy, od tego, co mówi się a co szybko zostaje zapomniane przez telewidzów.

Podziwiać należy zatem niebywałe, mistrzowskie „wyczucie” redaktorów i dziennikarzy, którzy natychmiast rozpoznali  „ładunek” takiej nadzwyczajnej „okazji” do wykorzystania w celach socjotechnicznych.

Autor

Wspólnie brońmy Polski i prawdy! www.wesprzyj.wpolityce.pl Wspólnie brońmy Polski i prawdy! www.wesprzyj.wpolityce.pl Wspólnie brońmy Polski i prawdy! www.wesprzyj.wpolityce.pl

Dotychczasowy system zamieszczania komentarzy na portalu został wyłączony.

Przeczytaj więcej

Dziękujemy za wszystkie dotychczasowe komentarze i dyskusje.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych.