Fijołek: dziś wszystko wskazuje na to, że zwyczajnie daliśmy się nabrać

PAP
PAP

Odkąd tylko pamiętam, wpajano nam przeświadczenie, że żyjemy w najlepszym z możliwych światów. Mówiąc ‘nam’– mam na myśli moje pokolenie, generację od ściany do ściany, zachwycającą się masowo raz sympatycznym papieżem od kremówek, a raz wulgarnym bimbrownikiem z Biłgoraja.  Miała to być rzeczywistość bez wojen i wydarzeń, które odwracają bieg historii, ale za to z panującą wszędzie i po wieczne czasy liberalną demokracją, która zapewnić miała spokój i stabilne życie. Słowem – krótkie streszczenie „Końca historii” Francisa Fukuyamy.

I przez pewien czas tak było. Najpierw marsz ku NATO, później ku Unii Europejskiej, czego ukoronowaniem miało być przystąpienie do strefy euro, dogonienie w rozwoju Niemiec i Francji, a przynajmniej stworzenie drugiej Irlandii i stanie się tygrysem Europy. Trochę – wraz ze znajomymi – zazdrościliśmy przeszłym pokoleniom. Nawet nie tyle wojen i biegania z karabinem, ale pewnej świadomości, że oto na naszych oczach dzieje się historia i wydarzenia o których będą się uczyć w szkołach nasze dzieci i wnuki. Nam pozostało tylko zbieranie plonów osób, które na naszych oczach schodziły z tego świata: żołnierzy drugiej wojny, bohaterów z czasów stalinizmu czy wreszcie ludzi „Solidarności”.

Oczywiście, byli ludzie, którzy narzekali i marudzili. Ostrzegali przed czymś, co w ich teoriach nazywało się wielkim państwem europejskim, którego Polska będzie województwem, a decyzje będą zapadać w Brukseli. Nie przejmowaliśmy się tym, bo nic nie wskazywało na to, że mają rację. Nie przejmowaliśmy się też, gdy bliżej nieokreśleni eksperci ostrzegali, że wielka unia walutowa zwyczajnie nie zda egzaminu, bo łączy państwa o zupełnie różnych poziomach rozwoju i specyfice gospodarczej. W końcu zapewniano nas, że kryteria z Maastricht zrównoważą te różnice, a premier obiecując wprowadzenie euro w 2011 roku, wiedział co mówi. Nie przejmowaliśmy się wreszcie wyliczeniami, że żyjemy na spory kredyt i w końcu będzie trzeba za to zapłacić. Wszystko nam to umykało w szkolnej nauce „Ody do radości” i akademiach na których coraz częściej obok biało-czerwonej  wieszaliśmy lazurową flagę z dwunastoma gwiazdkami.

Dziś wszystko wskazuje na to, że zwyczajnie daliśmy się nabrać, że obietnice o końcu historii były ułudą. Podobnie zresztą jak koniec idei polityki na serio. Chciałbym być dobrze zrozumiany. W końcu nie takie głowy jak moja polemizowały z teorią Fukuyamy, którą może i obalili, ale na pewno nie dali rady jej skutkom. Dalej w przeświadczeniu mnóstwa ludzi polityka skończyła się w roku 1989, a od tej pory niepodzielnie panuje mniej lub bardziej udana współpraca między narodami. Współpraca w której nie ma już niechęci, rywalizacji i sprzeczności interesów, a których miejsce zastąpiła solidarność  i wzajemna pomoc, jeśli nie na całym świecie, to przynajmniej na terenie Unii Europejskiej. I tylko fakty się nie zgadzają, choćby te pierwsze z brzegu. Jakże dobitnie mówi o tym budowa gazociągu północnego, złapanie w Niemczech rosyjskich szpiegów, jakże wreszcie istotnie o tej współpracy międzynarodowej i dobrych intencjach świadczy sprawa śledztwa dotyczącego katastrofy smoleńskiej. Ale to tylko fakty. Tym gorzej dla nich.

Pamiętam też jaki – oprócz przerażenia - śmiech nas ogarniał, gdy w gimnazjum, liceum i na wszelakich spotkaniach (bo gwoli ścisłości, na komunizm w szkole zawsze poświęcony był czerwiec, gdy trzeba było dbać o oceny końcowe, a nie o naukę) uczono nas o świecie komunistycznym. Nie mogliśmy pojąć jak można było święcie wierzyć w te dyrdymały o przyjaźni polsko – sowieckiej, w pocałunki Jaruzelskiego z Breżniewem, w tę konstytucję z ‘przewodnią rolą partii’… A jednak można było wierzyć. Albo przynajmniej udawać, że się wierzy. Mamy wraz ze znajomym (a daleko mu do definicji klasycznego pisowca), gdy zapętlimy się już w politycznej dyskusji, niezłą zabawę – mianowicie wyobrażamy sobie co z dzisiejszych wielkich, nośnych i niezwykle istotnych tematów pozostanie za dwadzieścia albo pięćdziesiąt lat. I niespecjalnie nam wesoło na myśl o tym, co przyszłe pokolenia będą twierdzić o rządzie, który oddał za darmo śledztwo w sprawie śmierci prezydenta swojego kraju. Co napiszą satyrycy o tym, że narzucało się nam (bez naszej reakcji) absurdalne i kosztujące miliardy złotych pakty klimatyczne, że ustalano gdzieś w Brukseli granice wydobywania węgla i gazu, marchew uznano za owoc, a także opisano dopuszczalną krzywiznę banana. Co w swoich pracach naukowych opiszą historycy w sprawie odpuszczenia gazociągu północnego, przytakiwania każdej decyzji, która zapadła w Berlinie czy Paryżu i nazywania tego przez ministra spraw zagranicznych ówczesnym celem polityki, co wreszcie napiszą o hołdowaniu komunistycznych oprawców w wolnej i niepodległej Polsce.

A może nic nie napiszą? Przecież historię piszą zwycięzcy.

Dotychczasowy system zamieszczania komentarzy na portalu został wyłączony.

Przeczytaj więcej

Dziękujemy za wszystkie dotychczasowe komentarze i dyskusje.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych.