Wencel: "Jesteśmy wspólnotą żywych i umarłych"

"Wygrajmy niepodległośc" - rozmowa z Wojciechem Wenclem, Nowe Państwo.

 

Joanna Lichocka: Jednym z głównych elementów propagandy rządowej jest teza o „wykorzystywaniu tragedii smoleńskiej do walki politycznej” i wykpiwanie żałoby smoleńskiej. Pan twierdzi, podobnie jak Jarosław Marek Rymkiewicz, że 10 kwietnia zrodziła się wspólnota wolnych Polaków. To oznaczałoby przywrócenie podziału znanego z PRL – my, naród (wspólnota), oni, władza.

Oczywiście, że funkcjonuje dziś ten sam konflikt wartości, który istniał w PRL. „My jesteśmy tu, gdzie wtedy, oni tam, gdzie stało ZOMO.” Z jednej strony mamy łaknący prawdy, godności i wolności naród, z drugiej zakłamaną, dbającą o własne interesy władzę, jej medialnych funkcjonariuszy, aparat bezpieczeństwa i wyborców wyznających ideologię świętego spokoju. Przynajmniej podział znów jest czytelny, jak w poezji Herberta. Albo stajesz po stronie dobra, albo po stronie zła. Nie ma już miejsca na wątpliwości. Politycy i sympatycy Platformy Obywatelskiej prywatnie mogą mieć szereg cnót moralnych, np. szczerze kochać rodzinę albo łożyć na hospicja, ale dopóki podtrzymują system kłamstwa, ponoszą współodpowiedzialność za upodlenie Polski.

Podział, o którym mówimy, wziął się między innymi z tego, że rządzący uznali pamięć o Smoleńsku za swojego osobistego wroga. Właściwie nie powinno to dziwić – słusznie dostrzeżono, że był to moment odradzania się narodu, jego ducha. Niestety, Donald Tusk i Bronisław Komorowski zinterpretowali to wydarzenie ściśle politykiersko, jako moment, który może zostać wykorzystany przez PiS do przejęcia władzy. Mnie takie partyjne myślenie o jednej z największych tragedii w dziejach Polski nie mieści się w głowie, ale rządzący nie mieli z tym problemu. W imię cynicznej gry partyjnej wypowiedzieli wojnę polskiej duszy. Środki zaradcze powzięte przeciwko spontanicznemu, głębokiemu przeżywaniu narodowej żałoby są dowodem strachu Donalda Tuska.

JL: Czego boi się premier?

Mitu Lecha Kaczyńskiego, jego zwycięstwa po śmierci. To z tego strachu wynikają próby zbagatelizowania rangi katastrofy smoleńskiej. Także te podejmowane przez główne media, polegające na wyśmianiu, wyszydzeniu ludzi, dla których Smoleńsk stał się wydarzeniem formacyjnym. To neutralizowanie rodzącego się mitu do pewnego stopnia się powiodło. Rządzący wmówili Polakom, że nie ma innej polityki niż brudna gra o władzę i pieniądze. Własną praktykę ukazali jako prawo obowiązujące w każdej partii. Taka propaganda umożliwiła sugestię, że „PiS wykorzystuje katastrofę smoleńską do własnych celów”. W tę mistyfikację dała się wciągnąć nawet część osób o poglądach konserwatywnych czy po prostu zdroworozsądkowych. Przyjęli oni jako pewnik, że czczenie pamięci bohaterów – uczestników misji smoleńskiej, którzy pojechali oddać hołd oficerom pomordowanym w Katyniu i zginęli na służbie państwu – jest efektem partyjnej mobilizacji, a nie spontaniczną reakcją polskiej duszy. Nie wiem, jak można uwierzyć w takie brednie.

(...)

JL: Ale na Krakowskim Przedmieściu pojawia się także Jarosław Kaczyński, a tłumy biją mu brawo.

Dlatego, że widzą w nim lidera wspólnoty, a nie działacza partyjnego. To z nim większość z nas wiąże nadzieję na uzyskanie własnej reprezentacji w życiu publicznym. Liczymy na to, że w polskiej polityce znów będzie miejsce na patriotyzm, nie tylko ten w postaci haseł i biało-czerwonych flag, ale przede wszystkim ten w formie podmiotowej polityki zagranicznej. Od tego, czy wspólnota wolnych Polaków, dzisiaj zepchnięta na margines, odzyska realny wpływ na sprawy państwa, zależy polska niepodległość.

JL: Czemu?

Bo to wolni Polacy są spadkobiercami tradycji niepodległościowej, kierują się instynktem narodowym, szybciej niż inni wyczuwają symptomy zniewolenia i są gotowi im przeciwdziałać. Jesteśmy wspólnotą żywych i umarłych, która ma świadomość, że Polska albo będzie silna, albo nie będzie jej wcale. Niektórzy twierdzą, że lepiej nie drażnić Rosji i dostać w zamian pewną swobodę konsumpcyjną: gaz, ropę, żeby auto jeździło, i ciepłą wodę w kranie. Nie rozumiem, o czym oni mówią. Mniejsza czy większa zależność od Rosji to nie jest kwestia do negocjacji, bo każde funkcjonowanie w strefie kremlowskich wpływów ostatecznie prowadzi do utraty niepodległości. Oczywiście, o gaz czy ropę trzeba zabiegać, ale z pozycji silnego państwa, nie tracąc podmiotowości.

Po 10 kwietnia Donald Tusk i jego otoczenie wmówiło Polakom, że istnieje alternatywa: albo przystaniemy na rosyjskie warunki śledztwa, albo będziemy żyć w perspektywie wojny. A przecież we współczesnej polityce istnieje sto innych sposobów na wyegzekwowanie prawdy i wyciągnięcie z niej konsekwencji. Rzecz jasna, wymaga to trudnych dyskusji z sojusznikami, stanowczego formułowania żądań, prowadzenia akcji wywiadowczych, używania sankcji ekonomicznych. Można się przez to narazić nie tylko Rosji, ale i Europie. Wolę jednak żyć w kraju, który będzie uznawany za trudnego partnera, niż w państwie, z którym nikt się nie liczy. Nie zgadzam się na to, żeby zachodni politycy, chcąc rozmawiać o sprawach polskich, jeździli do Moskwy, a tego jesteśmy dziś bardzo blisko.

Nie wiem, czy Donald Tusk, który naraził Polskę na taką sytuację, jest cynicznym zdrajcą, czy tylko dużym chłopcem, jednak w sprawach bezpieczeństwa narodowego nie ma miejsca na empatię. Tak czy inaczej premier będzie musiał kiedyś ponieść konsekwencje swoich politycznych decyzji. Naród go osądzi.

JL: Czemu Smoleńsk tak nami wstrząsnął? Rozmiar tragedii był przytłaczający, ale czemu u części przynajmniej Polaków ma to tak wielkie znacznie?

Do Smoleńska pojechali w większości ludzie, którzy w swoim życiu wybierali trudną drogę, służyli pewnej idei. Myślę tu o Lechu Kaczyńskim, o Annie Walentynowicz, o Januszu Kurtyce, ale też o mniej znanych przedstawicielach środowisk patriotycznych. To byli ludzie, którzy całym swoim życiem próbowali świadczyć o ciągłości i wielkości Polski i przez to narażali się nieustannie na kpiny mediów. Kiedy dowiedziałem się o katastrofie, pomyślałem, że ich biografie zostały uwiarygodnione poprzez śmierć w Smoleńsku. Zostały logicznie domknięte. Lecha Kaczyńskiego niszczono od początku jego prezydentury. To była cena, jaką płacił za polskie myślenie, reprezentowanie polskich interesów. Myślę, że większość polityków, którzy zginęli w Smoleńsku, różniła się tym od członków rządu Tuska, że oni nie realizowali własnych interesów czy interesów jakichś wąskich grup społecznych. Wsłuchiwali się w myśli, idee czy potrzeby egzystencjalne, krążące w narodzie od dziesięcioleci. W ten sposób byli wyrazicielami wspólnoty. Weźmy jako przykład koncepcję federalizmu z krajami, które – podobnie jak my – po upadku ZSRS wydostały się ze strefy sowieckich wpływów. Lech Kaczyński kontynuował starą polską ideę, o której pisał Mickiewicz, a która później powracała choćby u Piłsudskiego czy Giedroycia. To nie był idealizm, tylko twarda, realistyczna koncepcja wzmocnienia pozycji Polski i zabezpieczenia jej niepodległości. Naiwne jest to, co robią Donald Tusk i Radek Sikorski, którzy wymyślili sobie infantylną politykę wobec Rosji. Wydaje się im, że historia się skończyła i już nikt nie realizuje swoich narodowych interesów, bo wszyscy świetnie się bawią. A tak nie jest.

JL: Dlaczego właściwie katastrofa smoleńska zrodziła nową wspólnotę narodową?

Zagłada niemal całej polskiej elity politycznej jest wielkim wydarzeniem historycznym. Za 100 lat Smoleńsk będzie wymieniany obok Chrztu Polski, unii Korony z Litwą, rozbiorów, powstań narodowych, Katynia, pontyfikatu Jana Pawła II czy Solidarności. Wszystko to są wielkie wydarzenia, które zmieniały bieg dziejów. Katastrofa smoleńska zmieniła bieg dziejów w Europie. Choćby dlatego, że położyła kres naszej polityce międzynarodowej, w sposób spektakularny wzmacniając Rosję. Jeżeli więc ktoś pyta, jaki interes mogliby mieć Moskwa w doprowadzeniu do tej katastrofy, niech porówna rozkład sił w Europie przed i po 10 kwietnia.

Ale Smoleńsk jest też głębokim doświadczeniem duchowym. Chrześcijanie wierzą, że nic nie dzieje się przypadkiem. Nie ma przypadkowych zdarzeń w planie wielkiej historii, tak jak w życiu każdego z nas. Fakt, że polski romantyzm po raz kolejny został skonfrontowany z metafizycznym złem, ma nas uwolnić od lęku przed śmiercią, przed podejmowaniem trudnych wyborów bez względu na konsekwencje. Bo choć po Tupolewie z polskimi patriotami pozostało upokarzające wysypisko złomu, to Bóg nie zgasił świecy o nikłym płomyku. Ten ogień bijący ze smoleńskiego pobojowiska jest dziś przenoszony między ludźmi jak światło Chrystusa zapalone od paschału, wędruje od znicza do znicza, od serca do serca. To ten początkowo kruchy blask coraz mocniej rozpala wspólnotę wolnych Polaków. Nie dziwi mnie, że jej powstanie tak przeraża obecnie rządzących. Bo ta wspólnota prędzej czy później zmiecie ich ze sceny politycznej. Ale to będzie tylko etap na drodze do zbudowania prawdziwej cywilizacji chrześcijańskiej.

JL: Tę obawę widać było dobrze w rocznicę katastrofy smoleńskiej.

Przyjechałem na Krakowskie Przedmieście z biało-czerwoną opaską na ramieniu, identyfikując się głęboko z tą wspólnotą. I stanąłem w tłumie, rzeczywiście olbrzymim, głowa przy głowie. Stosunek władz Warszawy do tego tłumu można opisać jako mieszaninę pogardy i lęku. Najpierw zobaczyłem ogrodzone pół placu przed kościołem Wizytek. Żeby ograniczyć miejsce dla ludzi, wyznaczono tam parking dla samochodów policyjnych. Później zwróciłem uwagę na barierki ustawione w ten sposób, że chodniki były puste, a my gdzieś w głównym nurcie ulicy nie mogliśmy się prawie ruszać. To były ewidentne prowokacje. Poczułem się jak w latach 80., kiedy uczestniczyłem z ojcem w Gdańsku w antypochodach na 1 maja. Nazajutrz, pod namiotem Solidarnych 2010, byłem świadkiem akcji straży miejskiej i skojarzenia z działaniami milicji stały się jeszcze bardziej natarczywe. Oczywiście, na razie nie jesteśmy pałowani, nie zgarnia się nas masowo, ale pojedynczy ludzie, uznani za „prowodyrów”, już trafiają na komisariat.

JL: Ale to wszystko przedstawiane jest jako kolejne odsłony walki partyjnej PiS-PO.

Tyle że po Smoleńsku, dla ogromnej części Polaków, polityka przestała być grą partyjną. Patrzenie na nią w ten sposób jest dziś anachroniczne. W tej chwili kluczowe jest pytanie nie o kolor krawatów noszonych przez polityków, tylko o to, którzy z nich mają potencjał, by skutecznie zabezpieczyć polską niepodległość.

Nie widzę innej takiej partii poza PiS-em. Każde inne głosowanie w wyborach po tym, co zdarzyło się 10 kwietnia, odbieram na poziomie zdrady polskich interesów. Nie przekonują mnie żadne argumenty  – religijne czy gospodarcze – bo teraz gra nie toczy się o to, jakie ustawy będziemy mieli w tej czy innej sprawie, tylko czy w ogóle będziemy mieli państwo.

JL: Pan także uważa, że Polska nie jest suwerenna?

Dla mnie jest oczywiste, że dzisiejsze państwo polskie nie jest demokratyczne. Z drugiej strony, nie jest też w pełni totalitarne. To taka mini Rosja z mini Putinem, ale jednak państwo, w którym wolność została dotkliwie ograniczona przez rządowe media, służby publiczne, sądy (dość wspomnieć procesy polityczne Jarosława Marka Rymkiewicza czy Krzysztofa Wyszkowskiego). I to nie wolność dotycząca dowolnych spraw, tylko prawo do wyrażania patriotyzmu. Nam się uniemożliwia mówienie, że Polska powinna być Polską. Czyli krajem opartym na fundamencie prawdy, tradycji, pamięci narodowej, z polskimi bohaterami i poetami.

(...)

Cały wywiad Joanny Lichockiej w miesięczniku "Nowe Państwo".

 

Bar, źródło: www.panstwo.net

Dotychczasowy system zamieszczania komentarzy na portalu został wyłączony.

Przeczytaj więcej

Dziękujemy za wszystkie dotychczasowe komentarze i dyskusje.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych.