W ostatnim numerze „Uważam Rze” z przyjemnością przeczytałem tekst Rafała Ziemkiewicza pt.: „Inteligencja stanu wyjątkowego”, traktujący o namiętnej miłości elit do aktualnej partii rządzącej. O ile zgadzam się z Autorem co do głównej tezy artykułu mówiącej, że wchodząc w mariaż z władzą inteligencja sama pozbawia się niezależności i przeczy swojemu etosowi, o tyle mam wrażenie, że tekst ten jedynie przemknął się nad prawdziwym fenomenem władzy Donalda Tuska, czyli zjawiskiem kontrolowanej mobilizacji wszystkich warstw społecznych, a nie tylko koniunkturalizmem inteligencji.
Rzeczywiście, organizatorami antypisowskiej histerii od 2005 r. były rozmaite środowiska zawodowe, m.in. biznesowe, akademickie, związane z kulturą czy dziennikarskie, które czuły się zagrożone przez pojawienie się na scenie politycznej siły od nich niezależnej. Takie skoncentrowanie niektórych środowisk na swoich własnych, kastowych interesach kosztem dobra publicznego jest zjawiskiem nagannym, choć wcale nie nowym: podobne zachowania elit zdarzają się w Polsce od stuleci. Elementem nowym jest natomiast sposób, w jaki inteligencji udało się doprowadzić do pospolitego ruszenia zwykłych obywateli. Dokonano tego odwołując się do jednego z najniższych ludzkich popędów: pychy.
Do fatalnego dla polskiej kultury politycznej sojuszu pomiędzy postkomunistycznym establishmentem a Platformą Obywatelską musiało dojść gdzieś pod koniec kadencji parlamentarnej 2001 – 2005, gdy po klęskach SLD, Unii Wolności i niewypale Partii Demokratycznej stało się jasne, że jedyną przeciwwagą dla znajdujących się poza, wyznaczanym przez "Gazetę Wyborczą" mainstreamem, braci Kaczyńskich może być tylko Platforma Obywatelska.
Wtedy też do mediów powrócił z nową siłą znany z lat 90. ton wyższości „ludzi inteligentnych” nad „ciemnogrodem”. Połączony z obietnicami szybkiego i bezwysiłkowego awansu społecznego stworzył mieszankę znacznie bardziej niż dotychczas uniwersalną, trafiającą do wszystkich grup społecznych. Dowodem na jej skuteczność były m.in. pamiętne kolejki przed konsulatem w Londynie w 2007 r., w których tysiące polskich najemnych pracowników, nie będących bynajmniej naszą najpiękniejszą wizytówką na Zachodzie, czekało godzinami, by zagłosować na PO, bo „było im przed światem wstyd za Polskę” rządzoną przez PiS.
Teoretycznie w afirmacji swoich wyborców nie ma nic złego, jest to normalny element mobilizacji w każdej kampanii wyborczej. W przypadku Platformy Obywatelskiej proces ten przeprowadzono jednak na tyle nachalnie i z taką determinacją, że spora część jej wyborców rzeczywiście zaczęła uważać, że wynajmowana czy kupiona na trzydziestoletni kredyt kawalerka na warszawskim Ursynowie świadczy o przynależności do klasy średniej, a zaoczny licencjat z marketingu i zarządzania robi z człowieka inteligenta. Im większa dysproporcja pomiędzy aspiracjami a stanem faktycznym, tym większa władza tych, którzy przekonują Polaków, że osiągnęli już większość z rzeczy, o których w skrytości marzyli. Co ciekawe, dobrym empirycznym wskaźnikiem tej dysproporcji w indywidualnych przypadkach jest rozmiar niechęci czy wręcz agresji, z jaką część osób, nawet pozornie nie interesujących się polityką, reaguje na samo wspomnienie o PiS.
Sądzę, że głosując w roku 2011 na Platformę Obywatelską Polacy nie tyle wybrali Polskę w budowie, co raczej obawiali się, że władzę w państwie mogłaby przejąć formacja zagrażająca ich komfortowi psychicznemu, mogąca zagrozić rozbuchanej miłości własnej. Taki powszechny rozkwit pychy nie byłby jednak możliwy, gdyby nie olbrzymia, pozytywistyczna wręcz, praca elit w minionych latach. I tu właśnie, w odróżnieniu od Rafała Ziemkiewicza formułowałbym swój podstawowy zarzut wobec polskiej inteligencji AD 2011.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/120898-prawdziwy-fenomen-wladzy-donalda-tuska-tkwi-w-kontrolowanej-mobilizacji-wszystkich-warstw-spolecznych